sobota, 13 października 2012

Przereklamowanie

To jest takie ironiczne, że ilekroć zostaję masowo chwalona za to, ze schudłam- tyję jak świnia.
Dzisiaj znowu rozbiłam lustro na kawałki, znowu porzygałam na podłogę różne bluzgi i pretensje, włosy mi od tego powylatywały i zapchały wszystkie dziury.
Chciałabym mieć jedno oko, wtedy widziałabym mniej tego wrogiego świata, mówię. Jestem apostołką swojego głosu, mówię w lustro, mówię do swojej grzywki, do zabawek na półce i książek walających się po podłodze, jestem apostołką.
I modlę się do siebie, mówię czasem do siebie per Boziu, o Boziu, dlaczego my musimy przeżywać te wszystkie dni, które nam zostały do śmierci, pytam, pytam?
Ja mam tych facetów na wyciągnięcie ręki- wyliczam. Na ulicy, w parku, w sklepie, w dupie. Wszystkich mam.
I co z tego, wzrusza Bozia ramionami, przecież błogosławiona jesteś, wielki błogosławiony szlaban masz w swojej główce, kręci bozia aureolkę nad moją głową. STOP.
Całuj mnie, całuj mnie, czasami umiem być taka do innych kobiet, taka...zagubiona i zagumiona, polepiona cała twarz gumą do żucia, straszny syf, nie będę po tym chodzić.
Boję się instytucji państwowych, zusu i usu, i i i i i i i i...................
STOP! Dość.


niedziela, 7 października 2012

If I get up I have to see PEOPLE.

16 zł za pepperoni, 3,5 za rogalika bez żadnej konfitury. Rogaliki są co drugi dzień i są słodkie. Pepperoni jest ostre i codziennie.
O 10. rano każdego dnia stoję w kolejce i proszę o to samo. I biorę tigera i colę. I słyszę, że to niezdrowe od pana, który szeleści siatką. Pan przypomina takiego jednego Tommiego z Bristolu, i ja mu to mówię prawie codziennie: Pan mi przypomina takiego kolegę z zachodniej części Anglii,wzruszam ramionami, wychodzę, Pan mnie zawsze przerabia na 2 złote. Zawsze. I ja to wiem i on to wie, ale przecież nie powiem mu, że jest złodziejem, bo wtedy musiałabym umierać z głodu, w pobliżu nie ma żadnych biedronek czy żabek.
Z samotności mówię do siebie. Rano samotność uwiera najbardziej, przynajmniej mnie. Może to kwestia przyzwyczajenia, jeszcze niedawno miałam z kim rozmawiać rano, a to, że nie było o czym, to przecież zupełnie inna kwestia.
Mówię różne rzeczy, głównie w formie oskrażeń i wyrzutów. Że światło zmienia się za wolno, że niesłyszące dzieci mi wbiegają pod nogi gdy przechodzę obok WOSiR, że w solarium jest za głośna muzyka, że robotnicy zamiast remontować kamienicę gwiżdzą na mój widok. To ostatnie to akurat z przekąsem.
Kiedy wchodzę do Zamku jest zwykle 10.30, wita mnie przyjemny zapach vanilii ze sklepu Zara Home i cicha monotonna muzyka z iPada. W końcu to zamek, wszystko jest w nim najlepsze, najdroższe i do pozazdroszczenia.
Ściągam buty, zakładam kapcie na 15cm obcasie. To pierwszy absurd, do którego już przywykłam. Przyglądam się sobie w ogromnym lustrze. Nic nie widzę, to co widzę zlewa mi się z tłem. Nie chce mi się przyglądać sobie, może wysypały mi się rzęsy, może mam brudną twarz od szminki, naprawdę nie chce mi się o tym myśleć, mówię do lustra z wyrzutem.
Siadam na białej sofie. Po kondygnacjach przechadzają się robotnicy. Widzimy się, macham do nich, pozdrawiam, pozdrawiam, jestem ich prawdziwą Divą.
Przeciągam się jak kot, macham nogami uzbrojonymi w szpilki. Bawię się w swoje webcam, jest to rodzaj destrukcyjnej nudy, która zabija moją wewnętrzność, żeby nie powiedzieć duszę.
Kiedy jest lepszy dzień, zabieram się za Bennewicza i uczę się kolejnych zasad coachingu. A czasem nawet sama siebie mentoruję, robię różne mapy, rozpisuję tabelki i poddaję się autoanalizie krok za krokiem Bennewicza. Lepsze dni bywają. Znacznie jednak częściej chwytam za iPada i stukam nerwowo w szklany prostokąt, wściekła, że to nie komputer tylko gigantyczny iphone. Nie umiem pisać w pages, nie umiem obrabiać zdjęć w pixelomatics, czy jakoś tak, nie umiem czytać ebooków.
Czasami do oczu napływają mi łzy, ale płakać mi nie wolno. Mam światłowstręt i gigantycznie uwrażliwione oczy. Byle wiatr, czy łezka i umieram z bólu, naczynka pękają niczym bańki mydlane, wzrasta temperatura. Te oczy są tak chore, że moi bliscy mają stanowczy zakaz umierania, bo wtedy pewnie bym oślepła...
Moi bliscy, słowo wytrych, słowo- kołderka, którym przykrywam się, gdy nie mam chęci wywlekać na światło dzienne jak podła i pusta czuję się ze świadomością, że ludzi skasowałam ze swojego życia jak kasuje się historię w przeglądarce komputera, na zawsze, definitywnie, w czarną otchłań.
Stop. Przyszedł moment, w którym otwieram drzwi do piwnicy, nerwowo macham Ci kluczami przed nosem, zaraz dowiesz się więcej i więcej, zaraz we mnie wsiąkniesz, wszystko Ci opowiem, mam wszystko na dłoni, jak rasowe BPD, pytasz co to, powiem Ci jutro, mówię poruszając delikatnie wargami słonymi, różowymi, lukrowanymi, błyszczącymi jak świeży pączek.